w swym oporze przeciw Strumieńskiemu, uczyła się lekceważyć go i wyzwalać się z pod jego wpływu.
Większa część tego, co Strumieński opowiadał Oli o Angelice, przedstawiała się głupio i prozaicznie, bo nie miewał zachęty mówić o niej coś mądrzejszego. Miał nieraz satysfakcyę w tem, żeby Oli zagmatwać obraz, żeby w niej obudzić przynajmniej nienawiść do tego, do czego nie mógł ożywić jej sympatyi. Przesadzał więc i gadał niesmaczne rzeczy, obniżał i obezwładniał całą kwestyę tak, że przestawała być aktualną, a potem był na Olę zły, że ona go zmusza do przekręcania, do ściągania w dół swych pragnień, do postępowania tak, żeby zdawał się grzęznąć w pornografii zamiast być idealnym.
Ola wnioskowała z takich wyrzutów, że on widocznie nawet tamtej nie kochał, ani nie szanował, Strumieński zaś brnął coraz dalej, stawał się gadatliwym i nudnym. Wywoływał u niej różne mimowiedne wybuchy szczerości („naturlauty“), zdradzające właściwe jej poglądy na niego: „Nudzisz mnie! komedya! komedyant!“ Cały więc eksperyment wypaczył się, wszedł w stadyum śmieszności.
Tu jest dziurka, przez którą można widzieć pewien daleki horyzont. Ze wszystkiemi najpiękniejszemi uczuciami i zamiarami łączą się bardzo prędko pewne stany parodyjne[1], które zbijają z tropu owe uczucia, przemalowują je i obniżają. Bo też wśród zawikłań życiowych myśli, uczucia, zamiary, stany, ciągle zmieniają swą postać, tylko energia się nie rozprasza. Trzebaby bohatera, żeby zaplątawszy się w sieć tych zawikłań, dobrze je wszystkie pamiętał i nie dał się uwieść suggestyi ostatniej śmieszności, ale podtrzymywał mocno swą słuszność. Trzeba jednak bohatera już na to, żeby sobie taki stan
- ↑ Tu już właściwie poruszam sprawę tzw. punktów wstydliwych. Że zaś to jest istotnie „sprawa“, którą w interesie ludzkości warto podciągnąć pod osobną nazwę, aby się nauczono patrzeć jej w oczy, to ujawniło mi się przed kilku laty, kiedym usłyszał następującą, podobno prawdziwą anegdotkę:
Pan X. kochał się w mężatce, pani Y. Wreszcie postanowili razem umrzeć, wynajęli mały pokoik na piętrze, zamknęli się, wyrzucili klucz przez okno, za żyli truciznę, pocałowali się i oczekiwali śmierci. Dotąd wszystko symetrycznie, tragicznie, tak jak się należy. Lecz cóż się dzieje? Aptekarz, który panu X. sprzedawał truciznę, zmiarkował był, co się święci, i dał mu zamiast trucizny środka rozwalniającego, a tymczasem uwiadomił męża pani Y. Ludzie nadchodzą, wyważają drzwi pokoiku, no i tableau. Mąż: Czekaj, krwią mi za to zapłacisz. Pan X.: Ależ zapłacę, zapłacę, tylko mnie teraz puść (wybiega, ale nie w celu ucieczki). — Czyż to rozchwianie się tragiczności nie jest bardziej tragiczne i ludzkie, niż sentymentalna wspólna śmierć?