Strona:Karol Irzykowski - Pałuba Sny Maryi Dunin.djvu/401

Ta strona została przepisana.

1.) Najpierw idzie mi o to, cobym nazwał teoryą bezimienności, — przyczem zaznaczam, że w myśl tej teoryi właśnie nie mam pretensyi do narzucania ludziom tej nazwy, podobnie jak i nazwy „pierwiastek pałubiczny“: obie są jednostronnemi, przejściowemi uchwyceniami pewnych kwestyi, mogą mieć wartość jako próby, a nie jako „prawa“. Według teoryi bezimienności wielka część słów, zwłaszcza w dziale zjawisk psychicznych, jest nie tylko niewystarczająca, lecz często fałszywa. Gdyby to nie było aforystyczną przesadą, możnaby powiedzieć ładnie: Nazwa bywa grobem kwestyi. Wygląda to tak, jakby człowiek, zauważywszy[1] jakieś grono zjawisk, które go bardziej niepokoiło, lub wogóle zwróciło jego uwagę, zanotował je sobie w pamięci stałym znacznikiem, pozostawiając sobie dalsze ich wyjaśnienie na później, lecz ponieważ owa grupa zjawisk już go potem silniej nie atakowała, więc tymczasową nazwę zostawił jako wystarczającą. Wymieniając nazwę niejako naciska się w mózgu (duszy) pewną sprężynę, za której pociśnięciem ma wyskoczyć pewien szereg obrazów, jakaś panorama, lecz jak wiadomo najczęściej wystarcza zamazane poczucie zbliżenia się tej panoramy. Jeżeli się jednak zacznie porównywać na seryo to, co życie przynosi, z nazwami zaczerpniętemi ze „skarbnicy“ słów, natenczas okazują się liczne ułamki, niedokładności, fałsze. Życie, płynne życie na każdym kroku rozsadza konwencyę słów i wykazuje ich nierównoległość. Jeżeli zaś słowa wyobrazimy sobie jako punkty przecięcia się linii w życiu, to powiemy, że linie są ważniejsze, realniejsze niż punkty. W świecie zewnętrznym jeszcze jako tako przystają określniki do rzeczy, ale gdy idzie o rzeczy psychiczne lub o skomplikowane stosunki, powstałe z krzyżowania się działań

  1. To nie historya narodzin słowa taka jak u Nietzschego narodziny tragedyi a u Przybyszewskiego narodziny metasłowa, ale porównanie, bo ja nie mam pretensyi do jasnowidzenia w przeszłość. Zresztą nic mnie tu nie obchodzi powstawanie słowa u ludzi pierwotnych, gdyż mojem zdaniem tak słowo jak i np. dramat, chociaż się już przyjęły, zmieniają swoją genezę i np. człowiek współczesny tworzy dramat z całkiem innych pobudek psychicznych niż starożytny. Dlatego powyższe porównanie jest przecież jeszcze czemś więcej niż porównaniem.
    Zastrzegam się przeciw możliwym zarzutom, jakoby moja teorya bezimienności była parafrazą teoryi Przybyszewskiego o metasłowie. Kto nie czuje różnicy między jedną a drugą, tego zapraszam do siebie, aby dowodnie przekonał się, jak dawnemi są wszystkie hi-potezy, wypowiedziane w „Trio“. I wnioski są inne. Przybyszewski potępia uspołecznienie się słowa, a więc zróżniczkowanie go, i wywyższa muzykę ponad słowo, dlatego, bo on idzie za ulubioną dziś w myślicielstwie modą spierwotniania (wzór: Nietzsche). Moda ta polega na tem, że wyszukuje się jakąś starą genezę, porównuje się ją z dzisiejszym stanem rzeczy, nb. na jego niekorzyść i mówi się, że potrzeba robić tak, jak ongiś było, — „nawiązuje się“. Za dowód — starczy odległość historyczna. Ja natomiast traktuję słowo tak, jak to dotychczas robiono: nie jako okrzyk, wydany z okazyi jakiegoś uczucia lub spostrzeżenia, lecz jako próbę opisu kształtów i stosunków tak zewnętrznych jak psychicznych. Dlatego też żądam zróżniczkowania aparatu słów, a sądzę, że w tym kierunku zdąża zarówno nauka jak poezya, chociaż poezya jest niecierpliwsza, podobna do wyżła, który, wyprzedzając myśliwca, na prawo i na lewo węszy i tropi. Zestawienie jej z nauką mniejby może gorszyło czytelników, gdyby wiedziano, ile błędów poetycznych bywało zawsze w tzw. nauce, — co udowadnia Mach.
    Przebaczcie mi panowie uczeni, że znowu wyłuszczam rzeczy znane wam tak dobrze, lub jeszcze lepiej.