Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

pliwiony pasażer jednem silnem chuchnięciem oczyścił dużą przestrzeń szyby i badał okolicę, która podczas jazdy mijała wstecz pociągu.
— Panowie nie wiecie, czy był już Rozporek? — zapytał.
— Nie było jeszcze, będzie za kilka stacyj.
— A to mam jeszcze czas!
Obie jego ręce były teraz widzialne ogółowi. W milczeniu konstatowali ich istnienie trzej budrysi, niewiadomo, czy z obawą, czy z zazdrością, wyliczając sobie zapewne w duchu, ile pyskobić możnaby wykrzesać z takich rąk jak z rogu obfitości. Wreszcie Jean zabrał głos znowu, tym razem podnosząc go i akcentując słowa, zwrócone jakby w stronę nieznajomego.
— Ja się nieco inaczej zapatruję na bicie w twarz do krwi, ale i ja już wiele razy spardonowałem. Mimo pozorów nie jestem zabijaką z natury. Ale jak na mnie przyjdzie chwila, to choćby to był sam Cyganiewicz czy filar betonowy, dostanie w mordę.
— Nawet filar betonowy dostanie w mordę! — powtórzył szybko François, nadając tym słowom znaczenie jeszcze wyraźniej ostrzegające.
Jegomość pod oknem „śmiechoszczeknął“, a potem jakby się zmieszał lub zawstydził, bo schował łapy, — lecz niebawem wyjął je znowu nawierzch i zaczął niemi wykonywać podejrzane manipulacje na swojej głowie, skrobiąc się w nią co chwiła w stronę wspaniałych futer.
Jean ostentacyjnie odgjął futro z pobliża skrobiącego się indywiduum, dał wyraz obrzydzeniu, spluwając zgrabnie przez zęby na podłogę, poczem kontynuował swoje wspomnienia głosem stanowczym i groźnym.
— U mnie tylko raz skończyło się pojedynkiem. Miałem spór z pewnym oficerem, którego nazwiska wam