Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chyba we trzech damy mu rady!
— Na wszelki wypadek w otwartej torebce mam niemiecki kastet plebiscytowy.
— Tylko z zimną krwią panowie! — upominał jeszcze Jean — nie dajmy się niepotrzebnie sprowokować.
Weszli napowrót do przedziału. Człowiek z pod okna spojrzał na swój zegarek, potem wyegzaminowawszy jeszcze raz szklanem spojrzeniem towarzyszy podróży, zagadnął ich w ten sposób:
— Dotychczas słyszałem tylko o tem, jak panowie dawali w mordę, a teraz chciałbym się dowiedzieć, czy który z panów już brał w mordę?
Wszyscy trzej powstali odrazu, kipiąc oburzeniem i zaciskając pięści. Uspokoił ich łagodnym ruchem wielkiej łapy, wykonanym w powietrzu.
— Proszę mnie nie rozumieć mylnie, moi panowie. Ta kwestja interesuje mnie teoretycznie i statystycznie, bo napisałem memorjał do Wysokiego Sejmu, żeby ustanowić jeden uroczysty dzień w roku, w którymby wszyscy mogli załatwiać odroczone tudzież bieżące pyskobicia.
— Pan nie jest zwolennikiem policzkowania? — podjął dyskurs Jean. — Czy pan nie miał jeszcze nigdy w życiu sytuacji, w której pan widział, że jedynem wyjściem jest uderzenie w twarz? Ale przedewszystkiem, gdy dżentelmeni z sobą rozmawiają, choćby nawet w podróży, powinni się sobie przedstawić. Moje nazwisko — Popiel.
— Moje Leszczyński! — rzekł François.
— Już słyszałem — potwierdził obcy, zwracając się kolejno w stronę Juljusza.
— Moje Wiśniowiecki!
Poczuli dotknięcie łapy nieznajomego, które jednak było tylko zimne i ciężkie, lecz nie gniotące.