trafił. Stan jego był może podobny do stanu, w jakim się po operacji znajdował ów dziwny człowiek, który przez kilkanaście lat życia był żywą trumną, bo w garbie na plecach nosił w plecionce z włosów swego martwego brata bliźniaka.
Gdy stanęli nad otwartą mogiłą, zabrał głos, aby pożegnać jeszcze raz zmarłego, do którego już nie czuł najmniejszego żalu. W mowie pogrzebowej opisał całe jego życie, podniósł jego zalety, ale także — nie stosując się do zasady: de mortuis nil nisi bene — napiętnował jego zbrodnie, potworne zbrodnie! Wyliczał je bez zająknienia, trzymając ciężki kamień w rękach, którym chciał cisnąć w trumnę.
Tymczasem szmer tłumu naokoło niego rósł, padały słowa i wykrzyki, których nie rozumiał, zapatrzony w rwący się w jego własnej duszy potok słów szalonych i wzniosłych, które musiał wygłaszać.
Kilka rąk pochwyciło go, lecz oswobodził się i spojrzał w tłum. Tak, nie ulegało wątpliwości, było to stado byków. Wyłamał krzyż z najbliższego nagrobka i zaczął się nim opędzać, a potem dał kilka susów między najbliższe groby. Goniono za nim, on się wymykał gwałtownemi ruchami, wciąż usiłując odnaleźć w sobie ów dziwny stan lekkości, który mu się śnił zeszłej nocy.
I gdy naprzeciwko siebie ujrzał znowu postacie zabiegające mu drogę, nie zwrócił się wtył, lecz pochyliwszy się, wykonał szalony skok, niby ponad tłum.
— Patrzcie, patrzcie, skacze jak pchła! — zawołał któryś z prześladowców.
Te przypadkowe słowa odrazu skrystalizowały w Mojskim ferment psychiczny, który się w nim już od rana przygotowywał, i ścięły jego narastające nowe „ja“ w niespodziewaną postać.
Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.