wyznania mówimy sobie: ty? — dlaczego tak gorąco pragnąłem, żebyś miał kurcze żołądkowe...
— Rozumiem... dziękuję ci...
— Muszę szukać zawsze i wszędzie widoków bólu, smutku, nędzy, łez i rozpaczy, aby zneutralizować wzbierające we mnie nagle paroksyzmy śmiechu... Gdy się np. nasycę widokiem takiego męczennika, jak ty, mogę potem zasnąć spokojnie!... Chociaż nawet i snów nie jestem pewny.
— Ale dopiero co powiedziałeś, że cierpienie... Nie jesteś konsekwentnym, filozofie.
— Ja wiem, wiem..., ale tak się pocieszam, że ból to nic... chcę mu pokazać, że sobie z niego nic nie robię... Ale i on sobie ze mnie nic nie robi, zbliża się do mnie od czasu do czasu tajemniczemi, posuwistemi krokami, i wesoło porywa mnie, jak swego... bestja, kanalja! Robercie, wyobraź sobie życie człowieka, który w sobie samym nosi najstraszniejszego wroga, którego natrętnie napastuje ze wszech stron pokusa śmiechu, który wybudował w sobie nadzwyczajną drażliwość na tym punkcie i z najbłahszych okoliczności ssie truciznę komiki, — którego mózg, że tak powiem, żyje w nieustannej, złośliwej niezgodzie z jelitami...
— A bodajżeś pękł... Nie! Nie! nie pękaj... czekaj... Pokaż no trochę, jak to wygląda! — rzekł Robert, podnosząc Almanzorowi zprzodu koszulę.
Ale Almanzor zaraz odskoczył od niego, a stanąwszy na środku pokoju, rozkraczył nogi, wytrzeszczył oczy i wygrażając komuś pięściami, jął deklamować głosem „ścinającym krew w żyłach“:
Patrzcie, o giaury! jam siny i blady!
Zgadnijcie, czyim ja posłem?
Jam was oszukał! Wracam z Grenady,
Ja wam zarazę przyniosłem!