widzę go na ambonie: natchnionym głosem, piękną gestykulacją porywa słuchaczy... Ale dwa pierwsze palce prawej ręki ma skupione, jakby tam wciąż jeszcze trzymał ową niezażytą dozę tabaki... i zamiast poddawać się wzruszeniom, ja obserwuję tylko ruchy tych dwuch zamkniętych palców i czekam, czekam, rychło li ta osoba duchowna podniesie je do nosa i kichnie... ale to tak serdecznie kichnie... i słyszę już w sobie to kichnięcie... zbliża się... i... o Jezu! kichnąłem ja sam na cały głos... i... możesz sobie wyobrazić: katastrofa!
Dlatego boję się, najdroższy Robercie — tu Almanzor pocałował Roberta w bolący policzek — że dziś mnie nawet twój ząb nie uratuje... i że katastrofa przecież nastąpi. Kto wie, czy ja sam przez to opowiadanie nie budzę czyhającego nieprzyjaciela, a ten twój ząb to jego warownia!
— A wynośże mi się ruda małpo! Ta zgóry rzępoli mi nad uszami całą noc, a ten denerwuje mnie swojemi bredniami!
— Ojcze, przyjacielu, nie mów tak, bo się rozbeczę... ja cię tak kocham...
— Oj boli... boli... psiakrew boli... no, nie dziw się że ja muszę kląć, bo mnie boli... a ta gra, gra...
Robert chwycił but i rzucił nim w ścianę w kierunku grającej. Natychmiast Almanzor uczynił to samo z drugim butem i krzyknął:
— Ona gra a nas zęby bolą! Oślica, lafirynda, krowa! Ulżyj sobie, Robku, ja ci pomogę. A ty... — tu wygrażał pięściami w stronę nocnej koncertantki.
— Mnie boli, a ty szopki robisz!
— Ja, szopki? Ojcze, bracie, przyjacielu... nie znasz mnie, ja właśnie jestem wrogiem wszelkich szopek, jestem
Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.