Almanzor chciał uciec, lecz Robert schwycił go za koszulę, krzycząc:
— Pójdźcie i patrzcie na me katusze.
I wy tak musicie umierać!
— Robercie!.. Okropność... jesteś w tej chwili niesłychanie zabawny... podobny całkiem do fortepianu...
— A może ci pokazać moją firmę?... A to są moje pedały!
I zaczął gwałtownie wywijać w powietrzu nogami, które mu Almanzor przytrzymywać usiłował.
W tejże chwili znaprzeciwka strzelił w powietrze długi tryl, tak przyjemny i równy jak szurganie laską po sztachetach, wykonywane w nocy przez pijanego przechodnia. Za nim drugi taki sam, trzeci i czwarty...
— Na moim zębie ten tryl wygrywa! — szepnął żałośnie Robert, mrużąc znowu oczy z rezygnacją, a drgające wargi odchyliły się, obnażając zacięte naukos zęby. — Ha! ha! oj! oj!
Almanzor ujrzał między jasnemi zębami Roberta parę czarnych — właśnie jak czarne klawisze — i był już gotów; powtórzył kilka razy: o! o! jak ten, który ukazuje na nieuniknione już niebezpieczeństwo, poczem rzucił się na ziemię, chwycił się za brzuch i oddał się nieodpartej potrzebie szalonego, bolesnego śmiechu, — tylko gdzieś w jednym zakątku myśl przepowiadając sobie machinalnie słowa:
Śmieje się śmiechem serdecznym!