— Ni! moja pani! cy jábym tyz tu ni móg(ł) konia gdzie schować? bo tyz ciemno, słota, a daleko do karcmy...
Akuszerka mówi:
— To idźcie do dworu do pana, bo ja nie jestem gospodynią.
I Żyd wyszedł, a ona wyszła za nim, chcąc mu pokazać do dworu do państwa, a sąsiadka, która właśnie wtedy była u akuszerki, wzięła lampkę, by im poświecić. Wychodzą na dwór — a tu już nikogo niema: Żyd znikł, ani śladu! Wychodzą na gościniec, a tam ani fury, ani koni niema. Zdziwiło je to bardzo i powróciły do stancji. Za chwilę dziecko, które dotąd było zdrowe i bawiło się, dostało konwulsji i umarło.
Śmierć umie być i doktorem, gdy kogo chce zabrać.
„W Niepołomicach nauczyciel jeden wiejski miał syna garbatego, który mu ciągle chorował i od lat 6-iu w łóżku leżał[1]. Dziecko miało już pono 15 lat, a wyglądało jak dziecko w powiciu, wątłe i biédne.
Jednego wieczoru „prefesór“ siedział przy biurku w jednym pokoju i coś czytał czy pisał, a w drugim matka siedziała zapłakana i strapiona przy łóżku synka, który tego dnia był znacznie słabszy. Wtym wchodzi do pokoju jakiś nieznajomy pan — młody, wysoki, w cylindrze, i przedstawia się jako doktor, że słyszał, że tak długo leży dziecko chore, że przyszedł je odwiedzić. Przywitał się ze wszystkiemi bardzo grzecznie i poszedł do chorego dziecka. Obejrzał je i powiedział matce, że to dziecko już z tej choroby nie wyjdzie. To rzekszy, ani się nic nie pożegnał, jak pierwej, tylko wyszedł. A matka zajęta dzieckiem i strapiona nie zwróciła na to uwagi. Za chwilę zaczęło dziecko coraz bardziej słabnąć i o godzinie 11-ej w nocy skonało.”
Są wypadki, że śmierć się wda w osobę znajomą, i z niespodziewaną przyjdzie do kogoś wizytą.
„Szedł jeden student przez planty w Krakowie w jesieni wieczorem, była może siódma godzina albo wpół do ósmej. Już było ciemno. Gdy przechodził plantami od Wolskiej ulicy,
- ↑ W drugim czy trzecim roku życiu, z powodu nieuwagi służącej, upadł plecami ze stołu na cebrzyk i potłukł się, skutkiem czego wyrósł mu okropny garb z przodu i z tyłu. Nie mówił i zębów nie miał.