Inny znowu, przygrywając na lirze, śpiewał z ludnością uroczystym głosem:
Do pokuty się udajmy!
Najświętszą Matkę błagajmy!...
Dnia jednego zjawił się pod „Bożą męką“ na Łąkcicy dziad jakiś stary z Kobylanki i jął ludności prorocze mówić słowa:
— Z Kobylanki idę, gdzie Bóg cuda czyni i na grzeszne ludzie zlewa łaski, gdy się ukorzą przed Jego świętym Majestatem. Oj! i ja, moi mili, dostąpiłem tych łask, ja niegodny, ja nędzny robak, a bliski trup. Wszechmocny Bóg pozwolił dojść, upaść na twarz, oczyścić duszę, śmierci się nie bać... oj! to łaska! Śmierci się nie boję... oj! to łaska! Nadchodzą czasy złe, dużo będzie śmierci, dużo śmierci... Nikt nie wie dnia, ani godziny... jeno Bóg. To dni jakiejś kary...
— Widziałem ja Chrystusa, widziałem! Ręką sobie podpierał twarz bladą, a z ócz Jego łzy duże ciekły. Ja taką łzę chwyciłem i śmierci się nie boję. Kto taką łzę chwyci, ten śmierci się nie boi, otworzy jej ramiona, przyciśnie ją do łona, spokojnie skona... Oj! czasy będą złe! Kolera idzie już, przyjdzie tu ona wnet. Niech każdy odda dług, niech brata nie klnie brat, niech baba z chłopem żyje dobrze — niech dzieci szanują ojców. Niech każdy Boga weźmie do serca i przykazania Jego strzeże. Niechże was broni i zachowuje Bóg!
Jak dziwnie się zjawił ów dziad, tak zniknął. Na drugi dzień nie widziano go już w siole i w górach.
Takie to były te modlitwy i proroctwa dziadowskie, którym ludność wtórowała ciężkiem westchnieniem, półgłośną modlitwą — albo płaczem kobiet.
A tymczasem cholera „szła“ szybko — w sądeckiej dolinie objęła już panowanie.
Zbliżały się żniwa, dojrzewało zboże, słońce piekło — a po ludziach przechodziły dreszcze.
Ludzie nie przeczuwali „kolery“, ale ją już czuli, już widzieli jej straszne widmo i czekali na nią. Stopniowo przelatywały wieści:
— Już idzie...
— Już jest blisko...