Nadeszły smutne dni listopada.
Dzień Wszystkich Świętych był pogodny, wesoły, ciepły; słońce lśniło jaskrawiej na nieba lazurze i oświecało poważne twarze pobożnych ludzi, spieszących do kościoła na modlitwę. Czyżby to był zbłąkany dzień lata w porze, gdy przyroda obnaża się coraz bardziej i płacze zeschłymi liściami drzew, gdy niebo rzadko odsłoni swoje jasne oblicze i pokaże ludziom błyszczące słoneczko, jakby mówiło: Nie traćcie nadziei!
I tym razem zdawało się niebo tak przemawiać do ludzi, pocieszać ich w smutku i rozłące z matką przyrodą i robić im nadzieję lepszej przyszłości. A było to w naszym kraju, gdzie potrzeba więcej niż gdzieindziej, pociechy, gdzie każdoroczna rozłąka z wdzięczną i miłą przyrodą budzi w naszej duszy bardzo przykre i bolesne wspomnienia.....
Słońce świeciło jaskrawo a ciepłe jego promienie padały na ściany kościołów, na wrota i krzyże, jakby wskazywały miejsce gdzie mają śpieszyć ludzie smutni i nieszczęśliwi. Więc szli tam gromadnie nabrać otuchy do dalszej walki z losem a każdy pragnął pomodlić się do swego patrona, bo to dzień Wszystkich Świętych.
Jakże odmienny był dzień następny!
Niebo i przyroda nie uśmiechnęły mu się, poszarzały, zesmutniały, powietrze wypełniła mgła gęsta, zimna, ciekąca. Na dziesięć kroków nie ujrzysz człowieka a z kim się spotkasz, ten skurczony, zatulony, zziębnięty. Tu i ówdzie ujrzysz niosących wieńce zielone, kwiaty, lampki... Tam oto idzie pochylona staruszka, z bladą twarzą, wpadłymi oczyma, smutna oburącz trzyma wieniec, na który czasem łza upadnie, stoczywszy się po zwiędłych policzkach. Uboga, czarna na niej szata, ubogi jej wieniec — może za ostatni grosz kupiony...
Opodal idzie para dziewcząt w żałobie, a każda niesie wieniec mały, przeplatany różami i innem kwieciem. Za nimi biegnie małe dziewczę, w siedmiu może latach, również żałobą okryte, trzymając trzy lampki w ręku, i woła: „Olga, poczekaj, poczekaj! ja także na grób taty idę, ja mu także swą lampkę zapalę, bo ja go bardzo kocham...“ Stanęły więc obie, a gdy dobiegła, poszły razem.
Przejechała kareta, w niej siedziała jakaś bogata matrona z młodą panienką, znać córką — miały wieńce kosztowne przed sobą...
Pospieszyła w tęż stronę i jakaś biedna dziewczyna, może służąca, zapłakane mając oczy...