Strona:Karol Mátyás - Podania i baśnie krakowskie.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.
—   20   —

ogołoconych, gdzie nie było drogi — gromadziła się mnogość ludzi — samych czarno ubranych panów. Wysiadali z zajeżdżających powozów i karet i skupiali się w gromadę. Pojazdy zajeżdżały cicho; bez trzaskania batów, bez rżenia koni — a panowie, choć znać było, że rozmawiali z sobą żywo, że się ruszali — jednak tyle było w tem zebraniu ciszy ponurej, jak tajemnicy w zjawisku, że po chłopie dreszcz przeszedł.
— Co tu robi tylu panów czarno ubranych, we frakach, z białemi gorsami u koszul — o tej porze?... w tem miejscu, gdzie we dnie wron chyba tyle siada?... — pomyślał chłop i zatrwożył się.
— Pewnie to będą dyabły....
Powozy ustawiły się rzędem, a szereg ich zakończyła kareta zamknięta, z której wysiadło dwu wojskowych: jeden starszy, wyglądający na generała, drugi młodzieniaszek w ubraniu kadeckiem. Obstąpili ich wszyscy czarni panowie dokoła. Widać było w tej gromadce żywe ruchy — nareszcie jakby szczęk szabel dosłyszał chłop. Trwało to chwilę — i zapanowała cisza
Wtem od gromadki odłączyło się dwu czarnych panów i wprost ku chacie chłopa zmierzać poczęło. Zadrżał chłop — i czekał. Zapukali do chałupy — chłop ich puścić nie chciał, ale na nalegania i zapewnienie, że nie są złymi duchami, wreszcie puścił. Wszedłszy, zaczęli prosić, by im pozwolił w komorze wykopać dół i zakopać w nim skrzynię, za co dostanie nagrodę zna-