pójdzie, cy go dobrze okuł[1] — a struzyny s kopyt składáj se na jedne kupke!
On kuje te konie i kuje, cas mu chyzo leci, ani sie nie spodziáł, a tu juz ostatniego má kuć konia. Rok i sześ niedziel tak mu zleciało jak jeden dzień. Jak juz tego ostatniego kuł konia, tak mu przysło do głowy:
— Cego mi ten zołmiérz tak przykazowáł, zebym koni nie bił młotkiem w krzyze? coś w tem być musi! Já sie tu muse przekonać!
I jak podkuł tego konia, tak go wyciął młotkiem w krzyze. A tu sie nágle zrobiła strasná wrzawa, jak konie nie zacną rdzeć (rżeć), a trompetery trąbić jak na wojne. Lecą zołmiérze, kázdy do swojego konia, przylecieli do kowála i pytają sie jeden za drugim:
— Co to! Co to! Cy juz cas?
A kowál jem mówi:
— Nic! nic! cicho! cicho!
Dopiéro jak jem tak powiedziáł, uspokoili sie i zaceli sie go pytać:
— A jakiez tam wrony na świecie? cárne?...
— Cárne.
— A sroki? srokate?...[2]
— Srokate.
— O! to jesce nie nadesed(ł) nas cas, jesce daleko.
I porozchodzili sie.
Bo oni cekają tego casu, kiedy wrony i sroki bedą całe biáłe tajak śniég — wtedy wyrusą na wojne i odbierą Polske.
Ten zołmiérz, co tego kowála przyprowadził, przysed(ł) zaráz do niego i pytá sie go:
— Mozebyście juz pośli do domu...
— A juścibym i posed(ł), bom zostawił w domu zone i małe dzieci.
— No to chodźcie do króla po zapłate!