Strona:Karol Mátyás - Z życia cyganów.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—  20  —

do Torbowa, a pan Chodakowski pojechał z Torbowa do Garnkowa.
W tem kobiecina załamując ręce, zaczęła biadać:
— Oj mój Boże! — jaka to bieda, że i tacy panowie wielcy muszą się przewłóczyć.
— Ha no! trudna rada — odpowie cygan — wszystkiem Pan Bóg rządzi.
Cygan oddalił się spokojnie, a kobieta nie przeczuwając nic złego, poszła do swojej roboty, a gdy nadeszła pora obiadu, więc gospodyni podaje czeladzi rosół, a gdy wylewała na miskę, wysunął się z kolei i powrózek z garnka czyli nawłok od chodaka. Gospodarz to zobaczył i złapał za on powrózek, a gdy ostro pociągnął, poparzył wszystką czeladź onemi chodakami. Dopiero się domyśleli o postępie cygana[1].
A tak zajechaliśmy pod pruską granicę pod Szczekową. Tam nie mieli pozwolenia do pruskiego kraju, więc na granicy ich wyłapali, a mnie się wypytali, co ja za jeden. Opowiedziałem prawdę, żem z Mokrzyszowa z pod Tarnobrzega, więc mnie uwolnili i bez centa musiałem się udać do domu.

Lecz sześć miesięcy to jest kawał czasu, a rodzice moi nie wiedzieli nic a nic o mnie, gdziem się obracał. Mówili wszyscy, żem utopiony, bo tam są takie doły obok

  1. Powyższą znaną anegdotę wplótł Gallus do opowiadania, zapewne dla upiększenia wspomnień swoich.