Strona:Karol Mátyás - Z życia cyganów.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—  21  —

Mokrzyszowa, gdzie bywają przystrafunki z topielcami, szukali mnie, opłakiwali mnie, martwili się bardzo o mnie, lecz wszystko nadaremno. I tak pomału szedłem, lecz gdzie mi się tylko jeść zachciało, tom szedł do dzieci. I tam dzieciom pokazywałem rozmaite sztuki. A tak dzieci mnie ciągnęły do domów swoich rodziców, tam otrzymywałem posilenie.
A tak szedłem na dzień po mili, po dwie, a nieraz, gdy mi się jeść zachciało, tom i płakał, nieraz i bida mi się nabiła. Nieraz słota i zimno mi się dało we znaki, bom miał liche ubranie. A tak z wielką nędzą przyszedłem do Dębicy po kilkunastodniowej podróży uciążliwej. Aliści przychodzę do Dębicy, żandarm mnie czepia, bo odrazu mnie poznał, żem nie tamtejszy, gdyż miałem na głowie cygański cylinder. Tak opytał mi się, skąd ja jestem, co tu robię. Ja, co prawda, jeść mi się chciało, gdyż to była godzina jedenasta przed południem, a jeszczem śniadania nie jadł, tak więc opowiedziałem onemu żandarmowi prawdę, jak na świętej spowiedzi. A ten mnie zaprowadził do gminnego urzędu, gdziem dostał obiad i trzydzieści centów na drogę. A po tym obiedzie wyprowadził mnie on żandarm na gościniec i wskazał prostą drogę ku Tarnobrzegu i Mielcowi.
A tak szedłem aż do Brzeźnice, tam nie bawiłem nigdzie nic, tylko szedłem fort, aż przyszedłem do Dąbia. Tam kazałem se dać w karczmie za trzy centy bułkę i za trzy centy mleka, a potem tam zanocowałem. Na drugi dzień zjadłem takie same