łem do Tarnobrzegu. Z Tarnobrzegu udałem się wprost do Mokrzyszowa. A tak wprost nie poszedłem do rodziców, lecz wstąpiłem do sąmsiada Wincentego Kozaka, tamżem się wypytał, co rodzice moi o mnie myślą i mówią, a kazałem żonie sąmsiada iść do moich rodziców i powiedzieć im kazałem, że się sąmsiadce śniło, żem przyszedł skąś. A oni w płacz i biadali:
— Oj! przyjdzie on, przyjdzie.... pisaliśmy listy i do siostry do Padwi i do brata na Domacyny i do brata we Wielowsi i do swagra do Sztucina, ale go nigdzie nie ma.
I tak powoli, powoli zaczęła ona sąmsiadka opowiadać, aż w końcu powiedziała im, że jestem istotnie u niej w domu. Nie dali z razu wiary, lecz gdy ona wyszła po mnie zawołać mnie, nie czekali, aż ja przyjdę, lecz obydwoje rodzice wybiegli naprzeciwko mnie. Co zaś było ściskań, zapytań i opowiadań, każdy może się domyśleć.
Potem, gdym pozostał w domu, zacząłem sobie, jak to młody chłopiec, płatać i pokazywać figle swoje, co ludzie gdy spostrzegli, mówili wszyscy, że mam djabła i bali się mnie wszyscy okropnie. Gdym wyszedł, tom nie mógł z nikim pomówić, ani pożartować z dziéwką, bo się bały, abym co której nie poradził. Widząc, że na tem źle wychodzę, porzuciłem to wszystko.