— Widzisz! żebyś tak jutro wytrwał, jak dzisiaj, to jużbyś pojutrze miał żone ze mnie. Jużbyś nie potrzebował nie spać i męczyć sie.
Już ona była szczęśliwsza i nie uciekała tak prędko, jak wczoraj. Przepędziła z nim blisko dwie godziny na rozmowie, a potem pożegnała sie i znikła.
On położył sie jeszcze na chwilke i przespał sie, ale już nie długo, bo było blisko rano. Ojciec znów zciekawiony przyszedł go odwidzić, a nie tak jeszcze odwidzić, jak zjeść takie pyszne śniadanie, jak wczoraj. Zjedli śniadanie i pożegnał sie z ojcem, potem sie przeszedł pare razy po ogrodzie, potem zjadł obiad, przespał sie i znów sobie obrał inny kącik. Tak w nocy słucha: a tu okropnie sie coś na niego wali! sypie sie rumowiska, cegły, kamieni okropna masa, tak, że sie mu zdawało, że nie potrafi z pod tego wyléźć. Nareszcie patrzy sie: a tu sie zapalają wszystkie świéczniki, jakie tylko były, lampy — schodzi sie okropna masa panów, tak, że wszystkie pokoje na pierwszem piętrze były zajęte. Jedli okropnie coś — długo i dużo. Potem tańczyli, potem sie okropnie zaczęli kłócić i bić, ale z téj kłótni nic nie mógł zrozumieć, tylko tyle, że im sie rozchodziło o jakąś kobiétę. Jeden na drugiego spędzał:
— Tyś winien!
— A nie! tyś winien!
Trzeci znowu:
— Nieprawda! ten winien!
I taka sprzeczka okropna była i w kupke sie zbili wszyscy razem. A on jeszcze za dnia naprawił sobie na długim drążku kryde święconą; jak ich widział w kupce, tak sie wychylił z kąta i prędko ich okrydował, że oni nie mogli sie już rozejść, tylko kulawy djabeł nie był w téj kupce. Tak on wyszedł z kąta, wziął święconą wode i zaczął okropnie te kupke djabłów kropić, tak, że oni sie okropnie go prosili, żeby on ich nie parzył, bo to strasznie boli. A ten djabeł kulawy schował sie, bo sie bał, żeby on go nie pokropił. A on sie pyta tych djabłów:
— A gdzie kulawy?
Żaden nie chciał mu powiedzieć, żeby koślawca nie wydać. A on im powiada, że jak mu nie powiedzą, to ich bedzie lał, nie kropił. Ano więc oni mu powiedzieli, w którym on kącie siedzi. On poszedł po niego, a kulawy sie już zawczasu prosił, żeby on go téż nie kropił. A on mu tak mówi:
— Teraz chodź i wszędzie mie oprowadź!
Djabeł wziął klucze i zaprowadził go do oficyn, gdzie był budynek wielki, śpiklérz. Więc ten djabeł mówi tak do niego:
— Otwórz ty!
A on mówi:
— Otwórz ty!
Djabeł nie chciał otworzyć; ten jak go nie zacznie kropić — musiał otworzyć! Ano więc weszli do pierwszego pokoju — tam było samo złoto. Djabeł mówi mu tak:
— To bedzie dla ciebie.
Zachodzą do drugiego pokoju — tam było samo srébro.
— To bedzie na kościół.
Zachodzą do trzeciego pokoju — tam była sama miédź.
— To bedzie na ubogich.
Zachodzą do czwartego pokoju — tam były same drogie kamienie.
— To bedzie dla ciebie!
Zachodzą do piątego pokoju — tam były same piekne suknie, takie, jakie sie mogły znaléźć w królewskim domu.
— To bedzie dla twojéj żony.
W szóstym pokoju znów były same półmisy, puhary, naczynie, wszystko srebrne, złote i drogiemi kamieniami wysadzane.
— To téż bedzie dla ciebie!
Reszte już mu djabeł nie mógł pokazać, bo nawet i zamknąć nie miał czasu; ledwie wyszedł za drzwi śpiklerza, zaraz sie rozlał w maź, bo już wyszła jego godzina. »Kubuś« wraca na góre i zastaje w salonie okropną kupe mazi i dom zastaje napełniony służbą ludzi, właściwych ludzi, co byli pozaklinani, a on ich wybawił. I zastaje swoją przyszłą żone, (jak mu obiecała), swobodną, szczęśliwą, tak, że słów nie mogła znaléźć dla niego na podziękowanie mu za wytrwałość. Kazała zaraz rodziców przywołać, ażeby im dać lepszy przytułek, niżeli dotąd mieli i oświadczyła ojcu, że bierze jego syna za męża.
Więc ożenił sie z nią, byli bardzo szczęśliwi — ale krótko.
Pewnego razu on rano zachodzi do pokoju swojéj żony i nie zastaje jej całkiem, tylko karteczke na tualecie, na której było napisane:
»Nie martw sie, mój mężu! Ukradł mnie czarnoksiężnik ze szklannej góry. Kochająca cie żona«.
Więc on zaraz pożegnał swoich rodziców i powiedział, że dotąd bedzie szukał swojéj żony, dopóki jéj nie znajdzie. I poszedł.
I tak uszedł okropnie daleko, przeszło sto mil. Nareszcie napotkał chatke w lesie, zaglądnął oknem: tam siedział staruszek siwy przy stole, bardzo stary, który miał sto dziesięć lat, i jadł ze swoją żoną wieczerzę. Zapukał do téj chatki — otwarli mu drzwi i bardzo po ojcowsku go starzec powitał. I mówi:
— Oj! téż to tyle czasy od samych młodych lat tu mieszkam i nikt do mnie nie przyszedł! Zkądżeś sie téż ty, mój synu, tutaj zabłąkał?
A to był król wszystkich zwierząt.
A on mu dopiéro opowiada, że idzie szukać swojéj żony, którą mu ukradł czarnoksiężnik ze szklannéj góry.
Strona:Karol Mátyás - Z poza rogatek krakowskich.djvu/10
Ta strona została przepisana.