Strona:Karol Mátyás - Z poza rogatek krakowskich.djvu/11

Ta strona została przepisana.

— Czybyście téż, staruszku, nie wiedzieli, gdzie tu jest szklanna góra?
— Oj nie! mój synu! nie. Jak téż żyje sto lat, jeszczem téż o szklannéj górze nie słyszał; ale téż ta może moje zwiérzęta bedą wiedziały. To téż jak Pan Bóg da doczekać, jutro to je wszystkie zwołam i spytam sie. A tymczasem, Margoś! — mówi do swojéj żony — uściel ta wygodne łóżko dla gościa, bo jest bardzo zmęczony.
I tak staruszek dał wieczerzę wędrowcowi, któren z wielkim apetytem zjadł, bo był głodny. Potem powiedział »dobranoc« starcom i położył sie spać, tak smacznie i spokojnie zasnął, że zapomniał o swojej ulubionéj żonie, która go okropnie strapiła. Na drugi dzień przebudził sie, dostał śniadanie takie dobre, jakiego sie nie spodziéwał w chatce ubogiego starca. Potem staruszek wyszedł przed dom, zagwizdał na dwóch palcach: wszystkie zwiérzęta sie zleciały, jakie tylko były na świecie. A on sie ich pyta:
— Nie wiécie ta przypadkiem, gdzie jest szklanna góra?
Każde ruszyło ramionami: nie!... nie!... nie!... i poszło w swoją strone. A on mówi tak:
— Ano to ja już panu nie moge nic doradzić, tylko dam panu list do mojego brata starszego, który jest odemnie o sto mil. On ma władze nad ptakami, to najprędzéj bedą u niego wiedziały orły.
Ano i tak pożegnali sie i on sobie poszedł. Nareszcie uszedł bardzo daleko, okropnie już daleko uszedł, idzie przez las i widzi, jak sie biją o jelenia: wilk, niedźwiedź i lew. Tak on przychodzi do nich i pyta sie ich tak:
— O cóż wam to chodzi?
A lew sie odzywa:
— O to nam chodzi, że nas nie może kto podzielić, żebyśmy mieli jednako.
On wyjął szable, przeciął jelenia na trzy kawałki i powiedział:
— Macie, dzieci! nie bijcie sie!
Więc oni pobrali każdy swój kawałek i zjedli. Jak zjedli, mówią mu tak:
— Cóż my ci damy za to, żeś nas pogodził?
A on mówi:
— Cóżbyście mi dawali?
Wilk mówi tak:
— Já ci dám buty!
Niedźwiédź:
— Já ci dám kapeluch!
Lew:
— Já ci dám płaszcz!
Buty jak włożysz, to jak stąpisz krok, to zrobisz sto mil odrazu. Jak włożysz kapeluch, to żebyś nie wiem gdzie zaszedł, to cie nikt nie bedzie widział. A płaszcz, jak sie odziejesz nim, to najgorszy człowiek choćby cie spotkał, to sie otrząśnie, bo bedzie myślał, że to jest śmierć.
Ano i tak idzie. Zrobił krok — i już był u tego drugiego brata o sto mil, któren miał władze nad ptakami. Zagląda przez okienko: tam siedział staruszek okropnie stary, któren już nie widział na oczy od starości. Puka — otwarła mu staruszka téż taka: okropnie była stara i trzęsła sie od starości. Przywitali go bardzo serdecznie, bo téż byli spragnieni gościa jakiego, by ich odwiédził, bo téż nikt do nich nie chodził. Ano więc pytają sie go, zkąd on sie zabłąkał tak daleko, gdzie nie jest w stanie żaden człowiek iść, ani jechać. Dali mu wieczerzą, a on im przy wieczerzy opowiedział swoją przygode. Więc ten staruszek mówi tak:
— Jeszczem téż, jak żyje, nie słyszał o szklannéj górze, ale ta może moje orły bedą wiedziały.
Na drugi dzień rano dostał śniadanie; po śniadaniu staruszek wyszedł, zagwizdał na ptaków — wszystkie ptaki sie zleciały, tylko orłów nie było.
— Nie wiécie ta, moje ptaszki, gdzie ta jest szklanna góra?
Wszystko odpowiedziało, że nie. Zagwizdał na orłów. Przyleciały okropne orły — on sie ich pyta, czy nie wiedzą, gdzie szklanna góra? A oni mówią:
— O wiemy! bo téż tam cały dzień siedzimy, bo bedzie wieczór wesele, to sie ta może da co skłapnąć (zjeść)!
— Ano jeżeli wiécie, to zaprowadźcie tego pana na szklanną góre.
— A dobrze!
Ano więc siadł na jednego orła, któren go w minucie zaniósł na szklanną góre. A ta góra była cała szklanna, a na samym wiérzchu był zamek. Ano więc zaniósł go ten orzeł na szklanną góre i tam go puścił. On kładzie kapeluch i chce odchodzić, a orzeł okropnie zaczął na niego krzyczeć, żeby mu dał pół woła za to, co go niósł na szklanną góre, »bo jeżeli mi nie dasz, to cie zruce i zabijesz sie!« A on mu mówi tak:
— Przecież wiész, że przy sobie nie mam woła; jak zaczekasz, to ja ci oknem wyrzuce całą cielęcą pieczeń!
A on myślał na tego czarnoksiężnika, że go złapi i oknem wyrzuci. Ano więc ten orzeł już mu nic nie mówił. On wchodzi do tego zamku niewidziany całkiem, bo w kapeluchu był, wszedł do salonu, gdzie sie już goście bawili weselni. Więc on przystąpił do swojéj żony i mówi:
— Cóżeś mi téż ty najlepszego zrobiła?
A ona mu mówi tak:
— Dobrze, żeś przyszedł, bo mie téż wyzwolisz z niewoli okropnego człowieka.
Więc zamkneła go do swojego pokoju, a sama przyszła do salonu i okropnie zaczeła krzyczeć i płakać. Wszyscy sie jéj pytają, o co sie jéj rozchodzi. A ona mówi tak, że jéj kluczyk zginął od toaletki. Wszyscy ją łagodzą, pocieszają, że jeszcze można nowy kupić. A ona mówi tak, że już nie bedzie taki drugi, jak piérwszy. Wszyscy jéj przyznali, że wszystko co piérwsze, to jest lepsze. Więc ona mówi tak: