się nad starym. Z ust jego wydobywało się rzężenie. Trzymając nóż obiema rękami, aż po rękojeść wbił go sobie w serce. Po kilku sekundach skonał.
Cóż jeszcze mogę dodać? Kto naprawdę przeżył takie chwile, nie może o nich opowiadać, ani pisać. To sąd Boży, już tutaj na ziemi odbywający się i sprawujący po wsze czasy na wieki wieków! Na tem samem miejscu ta sama śmierć! Zakłuty! Czyż sam nie zapowiadałem w chwili niepojętej grozy, że zginie jak Judasz — z własnej ręki? Jakże prędko spełniły się moje odruchowe słowa!
Byliśmy tak oszołomieni, że mogliśmy tylko modlić się w milczeniu. — A Jonatan, jego syn? Leżał, spoglądając na księżyc, i nie wypowiedział ani słowa.
— Mr. Melton, zawołałem po pewnym czasie — czy słyszał pan, co się zdarzyło?
— Tak — rzekł spokojnie.
— Ojciec pana nie żyje.
— Well, zakłuł się.
— Czy to pana nie boli?
— Dlaczego? Lżej mu teraz. Śmierć tutaj, na tem miejscu, była najlepszem wyjściem. Inaczej dyndałby na stryczku.
— Człowieku, człowieku, tak oto mówisz o własnym ojcu?
— Czy sądzi pan, że on o mnie mówiłby inaczej?
Wiedziałem, że ma słuszność, ale rzekłem:
Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
107