tarł jeszcze do wąwozu, Mogollonowie zdołaliby się wymknąć. Ale o tem dosyć! Przekazałem ci jeńca. Czy dobrze kazałeś go strzec?
— Tak. Sprowadziłem go ze sobą i zostawiłem wraz z końmi po drugiej stronie tej ścieżyny.
— Czemuś go sprowadzał?
— Sądziłem, że zechcesz go zobaczyć, a poza tem pewniejszy jest przy wojownikach, niż w wiosce przy starcach i squaws.
— Słusznie. A młody biały?
— Jest tutaj także. Nie chciał oddalić się od jeńca. Czy moi wojownicy mają ich przyprowadzić?
— Później, jeszcze nie teraz. Czy to Winnetou z dwoma wojownikami zbliża się do nas?
— Tak.
A zatem odzyskałem wzrok. Głowa nie ciążyła już tak bardzo. Ale z wodzem Mogollonów było krucho. Leżał z zawartemi oczami. W ten stan wtrąciło go nietylko okrutne działanie moich palców, to spadek z konia zaszkodził mu najbardziej.
Obaj Indjanie, którzy towarzyszyli Apaczowi, byli to Mogollonowie, starzy wojownicy, którzy przyszli się zapewne naradzić. Zatrzymali się w pewnem oddaleniu z szacunkiem i powagą. Apacz podszedł do nas. Z początku zwrócił się do wodza Nijorów i rzekł surowym tonem:
— Kto rozpoczął strzelaninę?
— Ja. Sądziłem, że był to czas stosowny.
— Wszak umówiliśmy się, że ja pierwszy strze-
Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
56