prerja, zarośnięta gęstą trawą. Tam płynęła woda, której istnienia domyślałem się poprzednio. Konie Nijorów skubały trawę pod nadzorem kilku młodych wojowników. Opodal, przymocowany do wbitych w ziemię kołków, leżał jeniec — Tomasz Malton, a przy nim siedział Franciszek Vogel, nasz skrzypek, a zarazem najpilniejszy, najpewniejszy strażnik starego szpaka. Franciszek, ujrzawszy nas, zerwał się, skoczył ku mnie i zawołał w ojczystej mowie:
— Nareszcie, nareszcie pana widzę! Ile się strachu nałykałem! Jakże łatwo coś nieprzewidzianego mogło pana zatrzymać, a nawet sprowadzić nieszczęście!
— W takim razie istotnie byłbym zwolniony ze słowa. Ale nic mi się nie przytrafiło i oto pan widzisz mnie przed sobą.
— Ku wielkiej radości! Teraz niechże mi pan opowie o wszystkiem! Słyszałem strzelaninę. Potem ucichło. Zrobiło mi się nieswojo. Wszak walka z tak licznym wrogiem musi trwać nieco dłużej!
— Odpowiednie przygotowania mogą i tutaj coś pomóc. Tymczasem mamy zawieszenie broni.
— Na jak długo?
— Na jeszcze cztery godziny. Mogę panu oznajmić nader radosne wieści.
— Jakie? Jakie? Niechże pan powie!
— Usiądźmy spokojnie! Któżby chciał stać; skoro ma pod nogami tak piękną i miękką trawkę.
Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
70