Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

Podszedłem do Meltona. Nie mógł słyszeć naszej rozmowy, albowiem siedzieliśmy w znacznej odgległości od niego. Rozciągnięty na ziemi, z głową zwróconą w naszą stronę, nie mógł nas również widzieć. Skoro więc zbliżyłem się znienacka, wraził we mnie spojrzenie, niczem w upiora, zawarł oczy, aby się zastanowić, czy to sen czy jawa, i wreszcie wykrztusił jękliwie:
— Ten szpieg z za oceanu, ten po tysiąćkroć przeklęty szpieg!
— Tak, to ten szpieg, — przytaknąłem. — Cieszy się pan, że jestem żywy, świeży, i że znów mnie widzisz przed sobą?
Rozwarł oczy, szarpnął wściekle więzami, krzycząc:
— To on, istotnie on! O bodajbym był wolny! O bodajbym miał wolne ręce! Zdrapałbym z ciebie skórę wraz z mięsem, ty psie przeklęty! A więc nie schwytali cię Mogollonowie? Może stchórzyłeś i uciekłeś przed nimi?
— Nie, Mr. Melton, nie schwytali mnie, chociaż bardzo sobie tego życzyli, ile że pański kochany Jonatanek podjudził ich przeciwko mnie.
Opanował się, skupił uwagę i zapytał:
— Jonatan! Czy pan go widział?
— Być może. Nie potrafię, niestety, dokładnie powiedzieć.
— Jeśliś go jeszcze nie widział, to niebawem zobaczysz!
— A, pragnę tego z całej duszy!

76