ciła mu się krew. Nagle życie wróciło jeszcze na chwilę, uniósł się nieco z ziemi i zawołał głośno, z przerażeniem:
— Boże, Boże, przebacz mi, dałem mu przecież chleba i wody!
Po tych słowach padł. — Nie żył.
— O czem mógł mówić? — rzekł Mariano po dłuższej pauzie.
— Któż to wie? Tajemnica pójdzie z nim do grobu — odparł Unger.
— A może nie? — oświadczył Sternau. — Twarz hacjendera prześladowała go w przedśmiertnej godzinie; na rozgrzeszenie oświadczył, że dał mu chleba i wody. Może być, żywił Arbelleza w piwnicy. Szkoda, żeśmy mu nie darowali życia. Teraz, niestety, już zapóżno.
— Cóż z listem? — zapytał Juarez.
— To list do Corteja. Przebywa nad rzeką San Juan; ma zamiar schwytać sira Drydena. Ludzie ci mieli go odnaleźć i oddać mu list.
— Od kogo?
— Może od córki, która bawi obecnie w hacjendzie.
— List leży w bucie, ale w czyim?
— Musimy przeszukać buty kapitana, jemu go zapewne powierzono, jako przywódcy.
Istotnie, w jednym z butów kapitana znaleziono list Józefy.
— Proszę przeczytać, sennor, — rzekł Sternau do Juareza.
Przeczytawszy list przy blasku ogniska, Juarez rzekł:
Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
120