Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wokoło miasta. Badawcze spojrzenia, rzucane wokoło, wskazywały, że chce zbadać położenie Chihuahua, a nie zamierza dostać się do miasta.
Był to mały André, wysłany przez Juareza na zwiady.
Osadził konia, zaczął patrzeć w kierunku wieży katedralnej. Kiwając głową, mruknął:
— Przekleństwo! Włóczę się tu od kilku dni; chcę zasięgnąć języka w sprawach, które interesują Juareza, a nie mogę nikogo spotkać. Chyba Francuzi zabronili mieszkańcom wychodzić za miasto. To prawdziwy stan oblężenia.
Wiercąc się w siodle, ciągnął dalej:
— Juarez ma dziś przybyć pod miasto. Cóż mu powiem? Nie wiem nic. Jestem straszliwie skompromitowany. A może wjechać do miasta? Nie. To byłoby niebezpieczne. Gdyby ci messieurs wzięli mnie za szpiega, przyszłaby kreska na Andrzeja Straubenbergera.
Koń potrząsnął głową i zarżał.
— Co takiego? — rzekł strzelec. — Jesteś innego zdania? Hm, może masz rację. Wałęsając się nadal pod miastem, nie dowiem się niczego, muszę więc zajrzeć do środka. Zresztą, — rzekł z pewną dumą — jestem przecież małym André i mam broń przy sobie. Chciałbym pogadać z tą sennoritą Emilją. No, zobaczymy.
Zdecydowawszy się wjechać do miasta, nawrócił konia w kierunku Chihuahua.
W porównaniu z tem, co uczynił kiedyś Czarny Gerard, krok małego Andrś nie był zuchwalstwem. Francuzi znali Gerarda jako swego wroga, Basaine prze[zna]czył za jego głowę nagrodę w wysokości pięciu

23