Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Zerwał się na równe nogi. W pokoju było zupełnie ciemno. Zorjentował się w jednej chwili, gdzie jest, i podszedł do drzwi.
— Kto tam?
— To ja. Otwórzcie.
Poznawszy głos gospodarza, otworzył. Meksykanin wszedł, w ręce trzymał małą latarkę.
— Czyście dobrze spali, sennor? — zapytał.
— Wyśmienicie. Która godzina?
— Właśnie minęła północ.
— Goście wyszli?
— Tak jest. Wieczór skończył się gwałtowną bójką, ale to nie szkodzi. Prezydent jest wpobliżu, wkrótce pozbędziemy się tych ananasów. Chodźcie za mną.
— Idę już. Bądźcie jednak łaskawi oczyścić mi ubranie z siana. Rozumiecie dobrze, że gdy się idzie do damy...
— Rozumiem, rozumiem doskonale, sennor.
Oczyścił przyodziewek małego strzelca i wyprowadził go na ulicę.
— Drzwi naprzeciw są otwarte — rzekł szeptem. — Sennorita wróciła przed pięcioma minutami.
— Muszę się więc spieszyć.
— Będę w gospodzie czekać na wasz powrót.
André przemknął się przez ciemną ulicę. Gdy wszedł do sieni, drzwi się za nim zamknęły.
— Kto tam? — zapytał stropiony.
— Przyjaciel — brzmiała odpowiedź. — To ja, dozorca domu. Czekałem na was.

43