Widział teraz dokładnie równinę, przez którą jechał. Nadaremnie szukał śladu kopyt końskich. Jechał tak aż do popołudnia. Koń padał z wyczerpania; ledwie dyszał. André czuł, że zwierzę padnie, skoro tylko zatrzyma je w biegu, dlatego nie popuszczał wodzy.
Zbliżył się do podgórza, za którem płynie Rio Grande del Norte. Ujrzał tu długą, ciemną linję, wijącą się w dolinie wśród gór. Uniósłszy się w strzemionach, badawczo patrzał w kierunku tej linji i zawołał z triumfem:
— To oni!
Spiął konia ostrogą z taką siłą, że zwierzę ruszyło jakimś obłędnym galopem.
Ciemna linja wiła się coraz wyraźniej, coraz bliżej. Można już było rozpoznać poszczególne postacie.
Zprzodu jechali wodzowie: Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i Niedźwiedzie Oko, pełniąc role wywiadowców. W pewnej odległości za nimi, jechał na ogierze Juarez, pochłonięty rozmową ze Sternauem i hrabią Fernandem. Za nimi sunęli naprzód gęsiego biali strzelcy i Indjanie.
Oddawna już zauważono jeźdźca.
Juarez zapytał:
— Kto to być może?
— Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce. — To kusy człowieczek.
Spojrzawszy badawczo w kierunku strzelca, Sternau rzekł:
— Tak, to mały André, któregoście, sennor, wysłali do Chihuahua.
Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.
48