Komendant wybuchnął ochrypłym śmiechem i zawołał:
— To pachnie operetką!
— Mówię zupełnie poważnie. Jeżeli spełnicie jego żądania, pozwoli wam cofnąć się swobodnie.
Komendant wstał i zawołał:
— Żądania? Jak pan śmie używać takich słów? Powtarzam, że wykonam otrzymany rozkaz zupełnie skrupulatnie.
— Bardzo mi przykro; przedewszystkiem ze względu na was.
— Pah! Już dzisiaj spełnię obowiązek. A wie pan, kogo pierwszego każę rozstrzelać jako bandytę?
— Przeczuwam — odparł Sternau z uśmiechem. — Mowa o mnie?
— Tak. Jest pan moim jeńcem. Proszę się poddać dobrowolnie. Pana pierwszy strzał może położyć któregoś z nas trupem; schwytamy pana jednak, zanim zdążysz wystrzelić po raz drugi.
— Nie lubię niepotrzebnego przelewu krwi, dlatego chowam broń.
Po tych słowach schował rewolwer do kieszeni.
— A więc pan się poddaje?
— O nie. Chcę was tylko pożegnać.
Złożył głęboki, pogardliwy ukłon; w trzech susach dotarł do drzwi.
— Trzymajcie go, trzymajcie! — zawołał komendant, biegnąc ku drzwiom; gdy do nich podszedł, zamknęły się za Sternauem.
— Ucieka! Za nim!
Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
71