— Jestem Juarez, prezydent Meksyku, — odparł przybyły z prostotą.
— Do licha! — zawołał pułkownik Laramel, dobywając rapira. — Tak, to on! Widziałem jego fotografję.
— Poddajcie się dobrowolnie, sennores, — rzekł Juarez. — Opór nic nie pomoże.
— Brednie! Chwytajcie go!
Pułkownik Laramel podszedł do Juareza. Juarez cofnął się nieco; widać było teraz, co się dzieje za drzwiami, przed któremi stał.
— Naprzód! — rozkazał.
Ledwie zdążył wypowiedzieć to słowo, pokój napełnił się Apaczami. Oficerowie znaleźli się w mgnieniu oka wśród czerwonoskórych, którzy tak ich otoczyli, że nawet szaleniecby się nie opierał. Każdy z oficerów został odseparowany i otoczony czterema lub pięcioma Apaczami. Czerwonoskórzy rozbroili ich błyskawicznie, związali i, skneblowawszy, rzucili na ziemię.
— Sennor Sternau! — zawołał Juarez.
Zawołany wszedł. Ujrzawszy go, Laramel uniósł się mimo krępujących więzów i zaczął wściekle rzęzić przez nos. Gdyby mógł otworzyć usta, z pewnością wydobyłby z nich jakieś okropne przekleństwo.
— Zostaw mi sennor dziesięciu ludzi — rzekł Juarez do Sternaua. — Pozostałych zaprowadźcie do wartowni i z ich pomocą weźcie znajdujących się tam Francuzów do niewoli. Przedtem jeszcze musimy się zastanowić, co zrobić z tą kobietą.
Zwrócił się z poważną miną do Emilji, która stała skulona w najodleglejszym kącie i udawała, że jest owładnięta straszliwym lękiem.
Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
86