Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

nim wielką zbrodnię. Ale jednocześnie czuł, że człowiek ten był narzędziem w ręku łotra. Czy mógł gniewać się na nieszczęśliwego starca, i to w chwili, w której śmierć wyciąga już po niego swe ramiona?
Starzec patrzył błagalnie na Mariana.
Mariano podszedł do niego; wyciągnął rękę i rzekł:
— Przebaczam ci, Tito Sertano. Wiem, żeś popełnił wielką zbrodnię, ale i jam grzeszny, niechaj mi więc Bóg przebaczy, tak, jak ja tobie przebaczam.
Starzec pochylił wtył głowę; twarz jego nabrała spokoju i ciszy.
— Jak mi teraz dobrze — szepnął. — Teraz już mogę umrzeć spokojnie! Ale nim umrę, chcę spełnić swój obowiązek względem ciebie i twej rodziny. Spisz tu wszystko, co ci powiedziałem, a ja podpisem swym stwierdzę, że to szczera prawda.
— Dobrze, uczynię to — rzekł Mariano. — Ale powiedz mi jeszcze, jak się nazywała ta oberża w Barcelonie, z której mnie wykradłeś?
— Zajazd El Hombre Grande — odparł starzec.
— Z którego pokoju mnie porwałeś?
— Z ostatniego, położonego na piętrze. My spaliśmy w drugim pokoju, licząc od schodów, na parterze.
— Czy ktoś zauważył zamianę?
— Tego nie wiem, bo uciekliśmy przed świtem.
Mariano spisał wyznanie żebraka, pod którem ten położył swój podpis.
— Tak, pismo to zachowam i będę go strzegł. A teraz muszę już iść. Dziękuję ci za wiadomości, które zdjęły mi kamień z serca. Przebaczam ci, niech ci Bóg przebaczy!

96