Na zamku Rodriganda panowała głęboka cisza. Hrabia rozkazał, by ją zachowywano, czuł się bowiem bardzo wyczerpany.
Najskrupulatniej trzymał się tego rozkazu stary rządca Juan Alimpo. Chodził na palcach, skradał się jak kot po schodach, jak cień przesuwał się po pokojach. Nawet w swojem mieszkaniu, położonem tak daleko, że hrabia nicby nie słyszał, gdyby wyprawiano w niem choćby najdziksze hałasy, nawet w mieszkaniu swem Juan Alimpo był cichutki jak mysz. Rywalizowała z nim żona Elwira, aliści z o wiele mniejszem powodzeniem, aniżeli pan małżonek. Rządca bowiem, zwany również kasztelanem, był to człowieczek drobny i szczupły, pani Elwira zaś posiadała wdzięki niezwykłej obfitości. Była niemal tak korpulentna, jak wysoka, i gdyby postawić ją na wadze, trzebaby pięciu co najmniej Juanów, by przeważyć szalę. Pełna jej twarz promieniała zadowoleniem. Oczy miała poczciwe, dla każdego potrafiła znaleźć dobre słowo. Ponieważ ukochanego jej Juana, mimo odmiennej powierzchowności, zdobiły te same przymioty charakteru, żyli więc małżonkowie jak dwa gołąbki, nie kłócąc i nie swarząc się przenigdy.
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
VI
NIEUDANY ZAMACH.
102