że i jego mogliby wziąć djabli razem z tą trójką lekarzy!
— Czy godzi się tak mówić o młodym hrabi? To słowa nieostrożne, choć i ja nie miałabym nic przeciw temu, gdyby go djabli wzięli. Nie podoba mi się wcale. Nie wygląda na prawdziwego hrabiego.
— Ani na odrobinę nie podobny do naszego pana.
— To prawda. A wiesz, do kogo zato podobny? Do starego pana Cortejo, do naszego notarjusza.
— Myślałam, że powiesz do pani Klaryssy.
Elwira zdumiała się, po namyśle jednak odrzekła:
— Masz rację. I do pani Klaryssy podobny. To ciekawe: notarjusz i Klaryssa...
— Tak — rzekł Alimpo. — No, jestem gotów z moimi przyborami.
— I ja skończyłam z dywanem. Czy zaniesiemy rzeczy do pokoju doktora?
— Tak.
Wyszli na korytarz, przez który przechodziła właśnie trójka lekarzy hiszpańskich, udająca się do apartamentów hrabiego Manuela.
Mieli poważne, uroczyste miny. Skoro się znaleźli w przedpokoju, doktór Francas zwrócił się do lokaja:
— Chcielibyśmy odwiedzić hrabiego. Podobno gorzej się czuje?
— Hrabia polecił nie wpuszczać nikogo.
— Nawet lekarzy?
— Nie wymienił nazwisk. Powiedział tylko: nikogo.
— Więc zamelduj nas.
— Nie mam odwagi.
— Dlaczegóż nie? Przecież jesteśmy lekarzami.
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
104