Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem o tem przekonany.
— To się nie może stać, trzeba temu przeszkodzić!
— Ale w jaki sposób, don Alfonso?
— Tem się już zajmie sennor Cortejo.
— Tak, zajmę się tem i postawię na swojem! — odparł zdecydowanie notarjusz.
Klaryssa rezonowała:
— Trzeba sprzątnąć tego natrętnego przybysza. Niech nie przeciwstawia się zrządzeniom opatrzności, niechaj gniew Boży go dosięgnie!
— Doktorze, zechce pan jeszcze jeden dzień zostać na zamku? — zapytał notarjusz. — Bardzo o to proszę. Jestem przekonany, że hrabia Manuel będzie zadowolony, gdy się jutro dowie, że doktór Francas dotąd nie odjechał.
— Jeżeli tak, zostanę do jutra. Ale tylko do jutra.
— Doskonale; niech pan mnie pozostawi całą sprawę! No, ale teraz muszę odejść — rzekł Cortejo.
Po tych słowach notarjusz opuścił zamek i udał się do parku. Tu, w umówionem miejscu, zagwizdał. Po chwili poruszyło się coś w zaroślach. Wyszedł z nich człowiek, ubrany jak wieśniak z okolic zamku. Na ręku nieznajomego wisiała czarna kapuza.
— To wy, panie? — zapytał. — Czy powiecie wreszcie, co mamy robić? Nudno nam leżeć tu w krzakach.
— Mam dla was polecenie. Musi się to stać dzisiaj — rzekł notarjusz.
— Nareszcie. Gdzież on jest?
— Wyszedł z zamku.
— Widziałem go. Poszedł do lasu. Posłałem za nim

110