Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

jednego z naszych ludzi; wrócił z wiadomością, że doktór poszedł w góry ze starym leśniczym.
— Na polowanie? To byłaby najlepsza sposobność.
— Nie da się zrobić; trudno go będzie znaleźć.
— A więc po jego powrocie do parku?
— Dobrze.
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze; zwykle spaceruje po parku wieczorami.
— Niech sennor będzie spokojny. Strzelamy dobrze i celnie.
— Nie, nie należy strzelać. Lepiej przebić go sztyletem. Strzały narobiłyby niepotrzebnego hałasu. Wpakujecie mu nóż w rękę i będzie się później nazywało, że popełnił samobójstwo.
— Cóż robić, muszę słuchać, chociaż wolałbym go zastrzelić. Mam wrażenie, że jest niezwykle silny i że trzeba z nim będzie stoczyć walkę.
— Boicie się? — zapytał Cortejo z lironją.
— Skądże znowu. Polecenie wasze będzie co do joty wokonane. Ale jak stoi sprawa pieniędzy? Kapitan polecił mi je zainkasować.
— Przyjdźcie na to samo miejsce dziś o północy; wtedy otrzymacie całą należność. Poco przynieśliście ze sobą kapiszony?
— Czy uważacie nas za początkujących rozbójników? Trzeba przewidzieć wszystko. Bez kapiszonów mógłby nas ktoś zobaczyć, poznać później.
— Róbcie, jak chcecie, — rzekł notarjusz, oddalając się w stronę zamku. —
Informacja rozbójników była prawdziwa; Sternau

111