Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Condesa — rzekł Sternau, otaczając Rosetę ramieniem, — proszę się uspokoić.
Na dźwięk jego głosu Roseta oprzytomniała. Otworzywszy oczy, krzyknęła radośnie:
— Carlosie!
Nie panowała teraz nad swoją radością. Rzuciła się na szyję ukochanego, kładąc ze łkaniem głowę na jego piersi.
— Roseto! — rzekł cicho, z głębi przepełnionego miłością i szczęściem serca. — Roseto! Uratowałem się z rąk tych zbójów.
Wrok jej padł na jego krwawiące ramię.
— Na miłość Boską, przecież pan ranny! — zawołała z przerażeniem.
— To drobiazg, prędko się zagoi.
— Straszni, okrutni ludzie! — rzekła, trwożnie oglądając leżące na ziemi ciała napastników. — Kimże oni są, co im pan złego wyrządził? Czterech nie mogło ci dać rady, ty mój najsilniejszy Carlosie!
Znowu oparła głowę o jego pierś. Sternau stracił już panowanie nad sobą; pochylił się i wycisnął na ustach ukochanej długi, gorący pocałunek, pełen miłości i uwielbienia.
Po długiej chwili wyrwała mu się ze słowami:
— Idzie ktoś...
Rzeczywiście rozległy się kroki. Ścieżką parkową zbliżał się Juan Alimpo w otoczeniu dwóch pomocników ogrodnika. Usłyszeli strzały i, zaniepokojeni, przeszukiwali park.
Gdy Alimpo zobaczył hrabiankę i doktora, a obok

114