Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

nich czterech leżących na ziemi napastników, stanął jak wryty.
— Hrabianko! Panie doktorze! Cóż się stało? — zawołał.
— Chciano zamordować doktora — odparła Roseta.
— Zamordować? — zapytał Alimpo. — Muszę to powiedzieć mojej Elwirze!
Załamał ręce i rzucił dokoła wzrokiem, jakby szukając Elwiry.
— Lecz doktór zwyciężył. Wszystkich czterech położył trupem.
— Czterech naraz?
— No, no, zabiłem tylko trzech — wtrącił Sternau. — Tego czwartego uderzyłem pięścią między oczy. Stracił przytomność. Lecz trzeba tym ludziom pozdejmować kapiszony. Może poznamy którego z nich?
— Ależ doktorze, czy nie należałoby naprzód opatrzyć rany?
— Można z tem poczekać; cięcie nie jest niebezpieczne.
— Więc pan ranny, doktorze? — biadał Alimpo. — To straszne. Szkoda, że niema tu mojej Elwiry, ona tak świetnie opatruje. Niech pan pozwoli, abym chwilowo przynajmniej chustką krew zatamował!
Sternau z uśmiechem wyciągnął ramię, które Alimpo mu przewiązał. Teraz Alimpo wraz z dwoma ogrodnikami pochylił się nad powalonymi zbirami. Nikt z obecnych nie znał żadnego z tych ludzi. Dwaj z pośród zabitych mieli przebite kulami serca; trzeci zaś głowę zmiażdżoną od uderzenia kolbą. Roseta odwróciła oczy od straszliwego widoku zabitych napastników.

115