Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

raziła mnie, że pozwoliłam, by ten wstrętny przybłęda, którego nienawidzę, odprowadził mnie do mieszkania.
— Więc uniknął śmierci, do kroćset bomb!
— Jest tylko lekko ranny w ramię.
— Będę musiał nauczyć tych łajdaków, jak obchodzić się ze sztyletem.
— Przyjdzie ci to niełatwo, bo trzech Sternau zabił, czwartego zaś ujął.
— Psiakrew! — zaklął Gasparino. — To źle. Coprawda, umarli nie przemówią, ale ten jeniec, ten jeniec!
— Czy może cię zdradzić?
— Oczywiście. Widzieli mnie przecież wszyscy, rozmawiałem z nimi.
— Byłeś nieostrożny. Biada nam!
— Daj pokój krzykom i jękom! Trzeba pomyśleć o wyjściu z tej okropnej sytuacji.
— Jedynem wyjściem będzie uwolnienie jeńca.
— To dobra myśl. Ale trzeba zaczekać na chwilę odpowiednią, a kto wie, czy ten człowiek będzie milczał do tego czasu. Komisja sądowa nie może przybyć wcześniej, niż jutro; jeniec pozostanie więc przez dzisiejszą noc na zamku. Będziemy musieli uwolnić go w nocy. Żeby się tylko nie wygadał.
— Trzeba mu dać jaki znak.
— Masz rację, zupełnie straciłem głowę, a tu trzeba działać szybko i energicznie. Pójdę do parku; obejrzę miejsce zbrodni. Ale to siłacz z tego Sternaua. Z czterema się uporał! Można go będzie sprzątnąć tylko podstępem.
— Masz już plan gotowy? — spytała zacna matrona
— Jeszcze nie.

120