Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, mój drogi, — rzekła Elwira. — Cóż ty wyprawiasz?
— Cicho, Elwiro. Jesteś hrabianką, której nie interesuje sprawa lampy. Musiałem zabić tego czwartego, skoro mnie zranił w ramię.
— Może masz i rację, ale szkoda naszej pięknej lampy. Ponieważ jednak rozbiłeś ją dla naszego kochanego doktora, przebaczam ci.
— Tak, Elwiro, rozbiłem ją dla naszego doktora. Dla niego zniszczyłbym jeszcze wiele rzeczy, wielu ludzi. W parku uzbroiłem się w cztery sztylety, by stanąć przeciw tym zbójom.
— Ty? — ze zdumieniem zapytała Elwira.
— Tak, ja, twój Alimpo — odparł z dumą.
— Na Boga! Cztery sztylety? Kogo miałeś niemi zabić?
— Zbiegów, na wypadek, gdyby powrócić chcieli.
— To straszne! — zawołała Elwira, załamując ręce. — Ależ człowieku, jesteś potworem łaknącym krwi! Opamiętaj się; z każdą chwilą stajesz się bardziej porywczy i zuchwały.
— Taki już mój charakter! — odrzekł, groźnie podkręcając wąsa. — Zejdź do zbrojowni, droga Elwiro, i przynieś mi miecz starego rycerza Arbicault de Rodriganda.
— Ten olbrzymi miecz? — zapytała zdumiona. — Pocóż ci on?
— Mam nocy dzisiejszej czuwać przy jeńcu.
— Oszalałeś? Chcesz trzymać straż przy jeńcu? Chcesz stanąć przy jego drzwiach z mieczem w ręku? A jeżeli ucieknie! Szukasz pewnej śmierći? Chcesz się poświęcić dla innych?

123