środka. Lokaje nie zauważyli niczego. Po chwili notarjusz położył rękę na plecach Alfonsa, jako umówiony znak, że wszystko poszło dobrze. Alfonso postawił latarkę na ziemi. Gderał z udaną złością:
— Cóż do djabła, czy mam wam pomóc?
— Latarka się znalazła — rzekł jeden z lokai. — Ale oliwa wylana.
— Jeszcze wystarczy.
Alfonso zapalił knot latarki, i otworzywszy drzwi do piwnicy, poświecił nią przez chwilę. Lokaje stali u jego boku.
— Jeniec śpi jak zabity! — rzekł hrabia. — Trzeba go zostawić w spokoju.
Po tych słowach ruszył schodami na górę. —
Tymczasem notarjusz wymknął się z zamku wraz z jeńcem. Szli wśród nocy, nie mówiąc ani słowa.
Dopiero po pewnym czasie notarjusz zatrzymał się i rzekł twardym głosem:
— Dzielnie spełniłeś polecenie, mój chłopcze, niema co mówić! Mam ci jeszcze może wypłacić pieniądze, co?
— Przebaczcie, panie, — odparł tamten — Nieszczęśliwy wypadek każdemu się może przytrafić.
— Ale to była sprawa zbyt wielkiej wagi! Mam wrażenie, że kapitan przysłał mi samych tchórzów.
Rozbójnik podszedł do notarjusza i zapytał ostro:
— Chcieliście mnie obrazić?
— Pah! Jeżeli tylu ludzi nie może sobie dać rady z jednym, jedynym człowiekiem, to jakże ich nazwać, jeżeli nie tchórzami.
— Dlaczegóż nie zabiliście go sami? Przebywacie
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
126