Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.
VII
ALFRED DE LAUTREVILLE.

W Pons był dziś jarmark. Na drogach, prowadzących do miasteczka, od wczesnego ranka panował wielki ruch. Dwaj ludzie zbliżali się do miasta od wschodu. Nie szli gościńcem, lecz ścieżkami, aby nie spotykać zbyt wielu ludzi. Obydwaj mieli długie pirenejskie strzelby oraz sztylety i rewolwery za pasem; nie wyglądali na ludzi zamiłowanych w spokoju. Jeden z nich miał na plecach coś w rodzaju kapiszona. Takie same kaptury nosili rozbójnicy podczas napadu w ogrodzie zamkowym, jasne więc, że obydwóch nieznajomych łączył jakiś związek z rozbójnikami.
Istotnie, jeden z nich był brygantem, który podczas nieudanego napadu zdołał zbiec, drugi zaś tym, któremu notarjusz pomógł do ucieczki. Dziwnym trafem spotkali się na drodze do Pons.
— Więc cóż, Bartolo, — przerwał jeden z nich długie milczenie — co teraz poczniemy?
— Wracam do kapitana.
— Ani mi to w głowie — mruknął drugi. — Da sobie radę beze mnie. Wcale się nie palę do kary, jaka mnie spotka za nieudany zamach.
— Masz rację, Juanito. Cóż jednak, trzeba wrócić. Przysięgliśmy przecież-

131