Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

szedłszy do sieni, spotkał woźnicę, niosącego ogromne pakunki lady.
— Co za cudowna dziewczyna — rzekł do niego. Co za włosy. Istne złoto! Jeszcze chyba bardziej złote od samego złota. A ten pocałunek! O, gdybym ja go otrzymał zamiast hrabianki... Czego się gapisz? Bierz rzeczy i rób, co do ciebie należy!
Alimpo zauważył dopiero teraz, że woźnica słucha go z otwartemi ustami. Rzucił mu groźne spojrzenie i odszedł.
Obie panie, nagawędziwszy się dosyta, stanęły w oknie i obserwowały ożywiony ruch jarmarczny miasteczka. W pewnej chwili Angielka uniosła się na palcach i rzekła do przyjaciółki:
— Roseto, czy widzisz tego oficera?
— Tak. To huzar.
— Znasz go?
— Skądże znowu. Ale po mundurze poznaję, że to Francuz.
Był to Mariano, który zawadził o miasteczko Pons w drodze na zamek Rodriganda. Widząc go w pięknym mundurze huzarskim, na ognistym rumaku, nikt nie przypuściłby, że ten młody człowiek należy do szajki rozbójników. Towarzyszył mu w odpowiedniej odległości służący, również rekrutujący się z pośród brygantów. Mariano jechał w kierunku hotelu, gdzie chciał wypocząć. Na ulicy stał dosyć wysoki wózek z pomarańczami na sprzedaż. Zamiast wyminąć, Mariano przesadził go na rumaku, jakby to była drobna, nieznaczna przeszkoda.
— Brawo! — zawołała Roseta, klaszcząc w ręce.

135