Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

na zawoalowaną twarz Angielki, czy na koronę, która dla niego była jakgdyby ewangelją. — Panie właśnie miały odjechać; gospodarz wyszedł, aby je raz jeszcze pożegnać. Angielka popatrzyła w okno, w którem stał nasz huzar, poczem konie ruszyły z kopyta. Mariano rzucił pieniądze gospodarzowi, wybiegł przed hotel i, wskakując na konia, zawołał:
— Jedziemy!
— Już? — zapytał służący, zaskoczony tym pośpiechem.
Mariano nie odpowiedział ani słowem. Słudze nie pozostało więc nic, tylko pocwałować za panem.
Mariano zacinał konia ostrogami tak długo, dopóki nie zobaczył przed sobą hrabiowskiego powozu. Jechał teraz ostrym kłusem. Uspokoił się nieco; mógł zebrać myśli. A może to spotkanie tylko przygodne? Przecież niejedna rodzina może mieć w herbie litery R. S. Dlaczegóż pędzi za powozem? Rodriganda jest przecież i tak celem jego wyprawy, więc prędzej, czy później zobaczy obydwie panie.
Zwolnił biegu; powóz zaczął mu ginąć z oczu. Nagle usłyszał dwa następujące po sobie strzały. Na zakręcie drogi ukazały się obłoki dymu. Czyżby kto strzelał do powozu?
Spiął konia ostrogami kilkakrotnie a głęboko — i popędził jak szalony. W przeciągu minuty był obok powozu. Pudło stało pośrodku drogi; obok leżały obydwa konie z przestrzelonemi łbami. Woźnica z wytrzeszczonemi oczami drżał na całem ciele. Juana Alimpo nie było ani śladu. Na stopniu powozu stał człowiek okryty kapiszonem, z rewolwerem wyciągniętym w kierunku

138