Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

przestrzelą. Zresztą, sennor Alimpo zrobił to samo; siedzi tam, schowany w krzakach.
Waleczny don Alimpo wychylił się właśnie z za krzaków. Podczas napadu padł na ziemię i zatkał sobie uszy, aby nie słyszeć. Widząc teraz, że niebezpieczeństwo minęło, skoczył na równe nogi i zbliżył się do powozu z zaciśniętemi pięściami.
— Mam wrażenie, hrabianko, że chcą tu na nas urządzić napad. Gdzie są te bestje? Rozerwę ich na sztuki, na proch rozetrę!
Mariano chciał odpowiedzieć, rzuciwszy jednak wzrokiem na Alimpa, oniemiał. Widział już kiedyś tego człowieka maleńkiego o zatrwożonej minie i śmiesznej bródce, widział z pewnością! Ale gdzie, gdzie?
Roseta wyręczyła go w odpowiedzi:
— Teraz nieco za późno na rozszarpywanie wroga. Trzeba było wytrwać na miejscu, a nie uciekać.
— Uciekać? Ja uciekałem, hrabianko? — zapytał zakłopotany.
— Nietylko uciekałeś, mój panie, ale ukryłeś się w dodatku.
— Musiałem się ukryć. Nie mogłem przecież nadstawiać czoła pod kule. A zresztą, wiedziałem, że będę jeszcze potrzebny.
— Oryginalny sposób walki — przyznała hrabianka z uśmiechem. — Zresztą, spóźniłeś się i tym razem. Oto trupy obydwu opryszków.
Służący Mariana zsiadł z konia i pozdejmował kapiszony z głów napastników. Twarz tego, który otrzymał cięcie szablą, krew tak obficie zbroczyła, że nie

140