nia, no i dowiaduję się, że naprawdę nie żyje! To rozumiem, to mi precyzyjna robota.
— Nie pytasz nawet, kto jest dziedzicem?
— Poco? Przecież ja nim jestem.
— Oho!
Usłyszawszy ten okrzyk, Alfonso zbladł.
— Więc nie? Mówże!
— No, no, nie denerwuj się — uspokoił don Pablo. — Jesteś dziedzicem, ale niewiele brakowało, a zostałby nim zamiast ciebie stary hrabia Manuel, pan na zamku Rodriganda w Hiszpanji, którego jesteś podstawionym synem.
— Do krócset! Jakże to się stało?
— Dowiesz się wkrótce o wszystkiem. Ale; jakże ty wyglądasz?
Alfonso spojrzał na swe postrzępione ubranie i rzekł:
— Przyjeżdżam przecież z dzikiego kraju. Pójdę do swoich pokojów, aby się przebrać.
W uchylonem skrzydle drzwi stanęła Józefa. Na widok Alfonsa zbladła naprzód jak kreda, później oblała się rumieńcem. Wyciągając ramiona, zawołała:
— Alfonso, Alfonso! Pójdź w moje objęcia, ukochany kuzynie!
Alfonso stał nieruchomo. Podbiegła więc do niego i przyciskając się doń swem chudem ciałem, zaczęła całować go w usta gorąco i namiętnie. Alfonsa bronił się, lecz napróżno. Wpadł więc w pasję i zawołał:
— Zostaw mnie w spokoju! Wypraszam sobie te poufałości. Jak śmiesz nazywać mnie głośno kuzynem. Mógłby nas kto usłyszeć i nieszczęście gotowe!
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
22