— To podobno straszni ludzie, rabusie, mordercy, złodzieje. Coprawda, nigdy w życiu nie widziałem żadnego Komancza.
— I ja ich nie znałem. Są stokroć straszniejsi od naszych dzikich Indjan. Mimo to żyją ze mną w przyjaźni i będą ci wiernie służyć.
— To twoi przyjaciele? Odprowadzili cię aż tu, do Meksyku?
— Tak. Ukryli się w górach przedmiejskich. Przeżyłem z nimi całą epopeję. Muszę ci ją opowiedzieć.
Alfonso zaczął od przeżyć w hacjendzie. Opowiedział historję porwania Emmy i Karji, jaskini ze skarbem królewskim, walk swych, oraz dzieje sadzawki krokodyli, nad którą wisiał. Opowiedział wreszcie o swem cudownem wybawieniu.
Cortejo słuchał z otwartemi ustami, jakby skamieniały. Wkońcu zawołał:
— To nie do wiary! Więc widziałeś na własne oczy te olbrzymie skarby. I niema ich, zginęły?
— Tak. Dokąd je zabrano, o tem wie tylko ten przeklęty Bawole Czoło i może jeszcze kilku ubogich Miksteków.
— Trzeba szukać, choćby lata całe! — zawołał Cortejo w febrycznej gorączce.
— Uczynię to teraz, wszak jestem właścicielem hacjendy. Udam się tam ze szwadronem zbrojnych i rozpocznę poszukiwania.
— Dostaniesz szwadron; hrabiemu Rodriganda nie odmówią.
— Zemszczę się na tej hołocie!
— Więc sądzisz, że mogę użyć twoich Komanczów?
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.
27