nim nie zastali jednak nikogo; Indjanie oddalili się w obawie przed przybywającymi. Wrócili dopiero, gdy poznali Alfonsa.
— A więc biały nasz brat dotrzymuje słowa — rzekł jeden z nich.
— Zawsze — odparł Alfonso wyniośle.
— Kimże jest druga blada twarz?
— Moim przyjacielem.
— Niech więc wypali z nami fajkę pokoju.
— Czy nie możnaby tego odłożyć na kiedy indziej? Nie mamy czasu.
— Na fajkę pokoju jest zawsze czas. Kto jej nie chce z nami wypalić, ten jest naszym wrogiem.
Nie pozostało dwum naszym przybyszom nic innego, jak przystosować się do dziwnego zwyczaju. Usiedli więc na ziemi, zapalili fajkę, która zaczęła krążyć z rąk do rąk. Dopiero teraz zapytał jeden z Komanczów:
— Bracia moi przywieźli wszystko? Strzelby, noże, ołów i proch?
— Wszystko, i perły, i pierścienie dla waszych kobiet.
— Czy tyle, ile było umówione?
— Tak.
— A więc dobrze. Trzeba zdjąć wszystko z konia. Czy biali bracia mają jeszcze coś do powiedzenia?
— Czy czerwoni bracia chcą zarobić daleko więcej broni i kosztowności?
— Za jaką cenę?
— Za cenę ochrony tego oto człowieka, z którym wypaliliście fajkę pokoju.
Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
33