Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Pożegnawszy się, jak dwaj najczystszej krwi gentlemani, rozeszli się lekarz i jurysta. Cortejo kazał zameldować się u sennory Klaryssy, która tak niecierpliwie go oczekiwała, że wybiegła nawet na jego spotkanie do przedpokoju. Wszedłszy wraz z adwokatem do swych pokojów, Klaryssa zaryglowała mocno drzwi, by nikt nie mógł przeszkodzić rozmowie.
Notarjusz ubrany był czarno. Jego długa, chuda, pochylona postać, wykonywała ruchy tak osobliwe, jakgdyby się wiecznie skradała. Z nad wysokiego, sztywnego kołnierza unosiła się twarz ostra, o wyrazie drapieżnego ptaka, budząca lęk niesamowity. Wzrok miał niespokojny, badawczy.
Klaryssa była osobą wysoką i tęgą; rysy twarzy tej pięćdziesięcioletniej kobiety były twarde i wręcz niekobiece; na jedno oko zezowała.
— Witaj, Gasparino, — rzekła, siadając na obitej aksamitem kanapie. — Długo musiałam na ciebie czekać. No i cóż?
— Wszystko w porządku — odparł notarjusz, siadając obok Klaryssy. — Chirurg zgodził się na moją propozycję.
— Nareszcie! Czy cięcie będzie śmiertelne?
— Z pewnością.
— Trudna rada — powiedziała skomnie i bogobojnie, spuszczając oczy. — To zresztą lepiej dla hrabiego, że Pan oszczędzi mu cierpień. A czy hrabianka i tym razem nam nie przeszkodzi?
— Nie, moja droga. Jest przekonana, że operacja odbędzie się o jedenastej, podczas gdy my rozpocznie-

61