Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

uzbrojony i sprawiał wrażenie człowieka, któremu obce są zarówno mury miasta, jak strzechy wiejskie.
— Nie mogę żyć dłużej.
— Skąd tu przychodzisz? Czego szukasz?
— Już od wielu lat szukam zioła, któreby mogło złagodzić me cierpienia, ale napróżno.
— Skąd pochodzisz?
— Z dalekich stron. Z Orense, z granic Portugalji.
— I puściłeś się mimo choroby w tak daleką drogę? Masz chleb przy sobie?
— Nie.
— Nie masz? W takim razie umrzesz prędzej z głodu, aniżeli z wycieńczenia. Zaczekaj, zapytam, czy cię mogę przyprowadzić.
Młodzieniec znikł w zaroślach. Po chwili powrócił.
— Jeżeli dasz sobie zawiązać oczy, zaprowadzę cię na miejsce, gdzie będziesz mógł wypoczywać, jak długo zechcesz, — rzekł do starca.
— Zawiązać oczy? Poco?
— To konieczne. Nie powinieneś widzieć wejścia do naszej kryjówki.
— Kimże wy jesteście?
— Myśmy bryganci, lecz poza tem ludzie uczciwi!
— Bryganci? A więc rozbójnicy? Lecz jestem biedakiem, cóż mi więc zrobić możecie? Zawiąż mi oczy i prowadź, dokąd chcesz.
Rozbójnik zdjął z szyi chustkę, przewiązał nią oczy starca i ujął go ręką. Szli jakiś czas, poczem rozbójnik uwolnił oczy wędrowca. Znaleźli się w wąskiej szczelinie górskiej. Wokoło siedziało dwudziestu dzikich, uzbrojonych zbirów. Jedli, pili, palili i czyścili broń.

85