Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Osiemnaście lat? Tak, to tyle. Nic nie pamiętasz ze swego dzieciństwa, niczego sobie nie możesz przypomnieć?
— Nie, choć często widziałem je we śnie.
— Może śniłeś o tem, co było rzeczywistością. Jakież były to sny?
— Śniłem często o małej lalce. Śniłem, że leżę w małem, białem łóżeczku, że nad niem pochyla się ktoś w złotej koronie.
— Czy nie pamiętasz imienia?
— Owszem; wiem, że śniła mi się kobieta, którą nazywałem Rosetą, Różyczką. Śniło mi się także, że nosił mnie na ręku jakiś wysoki, zgrabny człowiek, ubrany w przepiękny, złotem wyszywany mundur. Człowiek ten nazywał mnie we śnie Alfonsem. Obok niego była zawsze piękna pani, która kochała mnie i pieściła bardzo. Nazywałem oboje ojcem i matką. Raz przyszedł do nas, podczas mego snu, jakiś obcy człowiek. Gdy się obudziłem, miałem usta zakneblowane. Ale nie byłem już na naszym zamku, lecz w mieście, do którego zanieśli mnie rodzice. Chciałem krzyczeć ze strachu, ale obcy człowiek skneblował mnie jeszcze mocniej i zasnąłem znowu. Gdy obudziłem się, leżałem w lesie. Oto mój sen.
— Nie pamiętasz, jak było na imię panu w mundurze?
— Służba mówiła do niego: hrabio, albo ekscelencjo.
— A imienia nie pamiętasz?
— Nie.
— Słuchaj, mój synu, to nie było marzenie senne, to była rzeczywistość.
— I mnie się tak chwilami zdawało, ale gdym o tem

91