czył. Z obu ramion zwisały mu strzelby, przy lewym boku wlókł się potężny pałasz, a długa, biała jego szata przepasana była teraz chustą, z za której wyzierały głownie kilku pistoletów i noży. W lewej ręce niósł lampę, a w prawej potężny kawał drzewa, zastępującego maczugę. Na mój widok drgnął ze strachu tak, że lampa byłaby upadła na ziemię, gdybym jej nie pochwycił i nie przytrzymał.
— Daj mi spokój, daj mi spokój, zły duchu, szatanie! — zawołał, a maczuga wypadła mu z ręki.
— Nie krzycz-że tak, Selimie! — odpowiedziałem. — Zdaje się, że mnie za ducha bierzesz!
To mówiąc, podniosłem lampę ku swojej twarzy. Kiedy mnie poznał, całą piersią odetchnął i rzekł z wielką ulgą:
— Chwała Bogu, że to ty jesteś, effendi, bo gdyby to był duch, zabiłbym go na miejscu.
— Prawdopodobnie pałką, którą rzuciłeś.
Strona:Karol May - Chajjal.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.