Strona:Karol May - Chajjal.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

gwiazd, wyprostował się dumnie i powiedział:
— Effendi, na co się odważyłeś!
— Na nic!
— Na bardzo wiele! Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz! Poznałem cię natychmiast po głosie. Gdybym cię był uważał za ducha, dusza twoja, jako dym, opuściłaby ciało, gdyż jestem straszliwy w gniewie, a okropny w złości!
— Więc nie boisz się stracha?
— Ja i obawa! Jak możesz o to pytać? Poszedłbym w zawody ze wszystkiemi duchami i smokami piekieł.
— Bardzo mi to na rękę, gdyż pomożesz mi zanieść ducha do mojej izby.
— Ducha? — zapytał, skurczywszy się we dwoje. — Żartujesz, panie! Kto niesie ducha?
— Ja to potrafię, a i ty także. Tam leży, popatrz! Zaniesiemy go do pokoju.
Podążył wzrokiem w kierunku wyciągniętej ręki i zobaczył jasno odzianą postać leżącą na ziemi.
— Pomóż nam, Panie! Daj nam swoje błogosławieństwo! — zawołał i odżegnał